Część I: Braszów i okolice.

Braszów (rum: Brașov) jest miastem w południowej części Transylwanii.

Złoty Brasov.

W małej odległości lub granicząc z nim są znane góry Ciucas, Bucegi, czy też Fogaras (i słynna trasa transfogaraska). Wszystkie te informacje można jednak uzyskać korzystając z wikipedii, czy czytając pierwszy lepszy (jeden z dwóch 😛 ) przewodnik.

Bliskość gór oraz charakterystyczna starówka sprawiły, że to właśnie to miejsce wybraliśmy jako początek naszej podróży po Rumunii. Jak zawsze pisząc relację napotyka się problem: jak szczegółowo opisać podróż? Pisać za dużo można zgubić się w natłoku detali, a często jest tego za dużo dla czytelnika. Pisząc za mało zostaje nam pewne uczucie niekompletności, wrażenie, że coś opuściliśmy. Zawsze trzeba tak pisać, aby opisać jak najwięcej pozostawiając sobie trochę anegdot do piwa ze znajomymi 🙂

W trakcie pisowni z mojego własnego lenistwa będę często korzystał wymiennie z pisowni polskiej (np. Braszów) i rumuńskiej (Brașov).

29 lipca. Przyjazd do Braszowa

Pociąg osobowy relacji Bukareszt – Braszów powoli wtacza się na peron, a naszym oczokm ukazuję się budynek dworca, który pomimo swojego wieku (i socjalistycznego stylu) jest zadbany i w miarę czysty. Oczywiście przyciąga uwagę masa ludzi o śniadej cerze. Może dlatego w głowie zapala mi się czerwona lampka – uwaga na portfele i bagaż! Spowodowane jest to stereotypem Rumuna-Cygana, który mieszka w Polsce i żebrze na skrzyżowaniu, czy chodzi z harmonią po tramwaju. Jednak jak się okazuje przez najbliższe dwa tygodnie takie spojrzenie jest zupełnie bezzasadne. a Rumuni podobnie jak Polacy mają duży problem z żebrzącymi cyganami (którzy stanowią mniej niż 3% populacji Rumunii). Zamiast złodziejaszków i ulicznych namolnych muzyków napadają nas masowo mieszkańcy Braszowa, których chyba jedynym zajęciem jest stanie na dworcach i powtarzanie jednego słowa: “cazare”, czyli “nocleg”. Jest to widok powszechny czasem trochę irytujący. Szczególnie, że stawki takich noclegów są niewiele niższe niż w hotelach, a warunki poznaje się dopiero po przyjeździe na miejsce (dokąd nas właściciel zabierze samochodem), nie ma jednak gwarancji, że w przypadku niepodpisania umowy wynajmu zostaniemy w jakimś dalekiej od centrum części miasta, skąd nie ma jak wrócić. Wydaje mi się, że jest to rzadka sytuacja, bo mieszkańcy zazwyczaj są przyjaźni i uczciwi – szczególnie Ci starsi, choć ciężko z nimi porozmawiać inaczej niż na migi :).

My udaliśmy się piechotą w 30 minutowy spacer, co było pierwszym poważnym testem tego kto jak się spakował bowiem nasze plecaki trochę ważyły, a z nieba lał się 35 stopniowy żar. Niestety adres w którym miał się znajdować nasz nocleg okazał się prywatnym domem, a właścicielka nic nie wiedziała o żadnym “hostelu”. Ogarniamy więc nasze przewodniki, mapki na przystankach autobusowych i orientujemy się gdzie dokładnie jesteśmy. Zapada decyzja o tym, aby udać się w kierunku centrum miasta (starówki) gdzie poszukamy jakiejś opcji do tego może skorzystamy z informacji turystycznej. Aby się tam dostać musimy skorzystać z lokalnych autobusów.

I znów następuje moment przełamania stereotypu. Komunikacja miejska w Rumunii jest bardzo dobra. Może faktycznie tramwaje-potwory w Bukareszcie przerażają, a autobusy nie mówią głosem Tomasza Knapika (jak te w Warszawie). Jednak na każdym przystanku jest pełna mapa miasta wraz z zaznaczonymi liniami autobusowymi. Autobusy jeżdżą punktualnie, a w środku nie ma tłoku i jest względny porządek. Z resztą używane autobusy to produkowane na przez firmę córkę niemieckiego MANa o pięknej nazwie ROMAN 🙂 Bilety są w miarę tanie i są ważne na całej trasie przejazdu.

Czarny Kościół w Braszowie
Czarny Kościół w Braszowie

W centrum spotykam się z piękną starówką, a pewien człowiek prosi nas o datki dla fundacji wspomagającej działalność uniwersytetów. Grzecznie mu odmawiamy i idziemy szukać punktu informacji turystycznej w zabytkowym ratuszu. Akurat trafiamy w pięciominutową przerwę, która w efekcie trwała 60 minut. Dlatego z braku lepszego pomysłu rozbijamy “nasz obóz” na placu przed starówką i czekamy.

Po około 10 minutach podchodzi do nas kobieta, która bez wachania pyta nas płynnym angielskim z lekkim rosyjsko/ukraińskim akcentem o to czy nie szukamy pokoju. Najpierw oferuje nam cenę 15EUR za noc, jednak Andrzej targuję się i schodzimy do 10EUR, jest to trochę sporo, ale na początek może być (40RON). Szczególnie, że w informacji pokazują nam folder zawierający jedynie ceny hoteli trzy i więcej gwiazdkowych (od 40EUR za noc). Okazuje się też, że w/w Pani mieszka 300 metrów od rynku przy głównym deptaku. Wchodzimy do bramy, gdzie po zamknięciu drzwi wita nas cisza i spokój oraz kilku starszych ludzi siedzących przy stoliku i popijający popołudniową kawę i paląc sobie papierosa. Mamy dwupokojowe mieszkanie z łazienką (bez zasłonki na prysznicu), ciepłą wodą, kucehnką gazową, naczyniami, telewizją (nawet jakiś angielskojęzyczny program z telenowelami był) oraz polską lodówką Polara :). Wiemy, że trochę za dużo wydaliśmy niż zakładaliśmy, ale warunki są świetne, a przekroczony budżet wyrównamy na gotowaniu własnego jedzenia.

Właśnie! Posiłki! Co się dzieje, gdy dwóch facetów i dwie dziewczyny wyśle się do obcego kraju i każe tanio gotować? Kataklizm!

Eksperymenty kuchenne

Jeden chce jeść jak najtaniej, kolejna osoba nielubi grzybów, jeszcze jedna jest na diecie. Do tego nikt nie jest mistrzem gotowania. Dlatego pierwszego dnia spędzamy 90 minut w małym markecie i zastanawiamy się co zjeść. Dodatkowym problemem jest bariera językowa i zróżnicowanie Rumuńskiego. W końcu zapada decyzja, dziś najtańsze możliwy posiłek: makaron z sosem carbonara a’la oregano. Czyli mówiąc po ludzku makaron (bo tańszy od ryżu i łatwiejszy w przygotowaniu niż ziemniaki) z roztopiony serkiem topionym (bo najprościej i najszybciej) z najtańszą “uniwersalną” przyprawą, czyli oregano. Jako sałatka pomidory. I tyle. W końcu, po ponad 20 godzinach bez ciepłego posiłku udaje się nam zjeść obiad i choć było go mało to smakował cudownie! Po posiłku padamy na twarz i półgodzinna drzemka zamienia się w dwie godziny twardego snu. Później idziemy na małe zakupy i popijając lokalne piwo Bucegi rozmawiamy sobie do północy potem idziemy spać, bo jutro od rana atakujemy Rasnov.

30 lipca. Rasnov prawie jak Rzeszów.

Wstajemy z samego rana o 12. Stwierdzamy, że chyba nasze budziki są nieskuteczne. Celem na dziś jest zamek chłopski w Rasnovie oraz kurort Poiana Brasov (później rezygnujemy z tego drugiego z braku czasu). Po śniadaniu i małych zakupach pakujemy się i jedziemy do dworzec Autogara 2 (czyli dworzec autobusowy numer 2) skąd jeżdżą odpowiedniki naszych PKSów. Okazuje się, że Rumunia jest jeszcze bardziej podobna do Polski niż się nam to wydawało. No przynajmniej w kwestii autobusów podmiejskich. Wsiadamy do dusznego i gorącego PKSu, gdzie ponure zasłonki chronią przed oślepiającym słońcem a nad przednią szybą wisi duży obraz Jezusa miłosiernego, który pilnuje, aby każy miał bilet.
W trakcie jazdy mam okazję zrobić parę zdjęć, które w efekcie okazują się być mało ciekawe dla innych. Ja natomiast jestem zafascynowany faktem, że zaraz obok wysokich (2500m) pasm górskich jest płaska równina rozciągnięta pomiędzy Braszowem a Sybinem. Może przez to przegapiam idelną okazję na zrobienie zdjęcia ogromnemu napisowi Rasnov, który góruje nad miasteczkiem, zaraz przy ruinach zamku chłopskiego.

Autobus podobnie jak PKS zatrzymuję się wtedy kiedy ma ochotę, więc wysiadamy na jednym z ostatnich skrzyżowania miasta. Cofając się do szlaku podziwiamy wąskie uliczki, gdzie każdy dom jest w innym kolorze, kwiaty podlane wiszą z okien, a w każdym kościele i cerkwi (a jest ich masa) jest ślub. Jedyne co psuje widok to obecność wszechobecnych kabli telefonicznych.

Ulice Rasnova

Po około godzince spaceru wzdłuż drogi trafiamy na parking w okolicach zamku, gdzie naszą uwagę przykuwa autokar z wielkim napisem Rzeszów. Nie wiedząc czemu odczytuje to jako Rasnov i zastanawiam się, dlaczego bus na polskich tablicach ma taki napis. Dopiero po chwili dociera do mnie, że nie umiem czytać 🙂
Ponieważ zamek jest na wzniesieniu zaproponowano nam wjazd na górę korzystając z pociągu ciągniętego przez traktor. Ponieważ zdecydowaliśmy się oszczędzać dziękujemy mówimy multumesc (dziękuje) i idziemy piechotą. Z ciekawości włączam stoper, aby zobaczyć ile czasu stracimy oszczedzając na przejaździe. Po wejściu na górę okazuję się, że nie warto płacić 3RON za 5 minut i 21 sekund spaceru 🙂

Kupujemy bilet na zamek (o dziwo honorują nasze polskie legitymacje studenckie) i podziwiamy zamek chłopski. Dziewczynom i Andrzejowi nie przypadł on do gustu. Mi się bardzo podobał, ale ja zawsze lubiłem ruiny, szczególnie takie, które mają ciekawe historię. Jest to bowiem jedyny taki zamek – zbudowany przez chłopów. Widać, to po metodzie budowania głównie nieregularne kamienie oraz “cement” z piasku i wody. Pomimo chałupniczej jakości murów było on niezdobyty przez 400 lat! A wielokrotnie armie świata próbowały go zdobyć, w tym potęga turecka.

Podejście Rasnov

Wracająć widzimy ciemne chmury nadchodzące z gór i rezygnujemy z wyjazdu do Poiany. Uciekając przed pogodą trafiamy na z powrotem do miasta, gdzie wszystko jest zamknięte (mamy w końcu sobotę i godzinę 16), a do tego nie wiemy czy na przystanku na którym stoimy zatrzymuję się (albo chociaż przejeżdża) autobus powrotny do Braszowa.

Ponieważ jest jeszcze wcześnie to wybieramy się na mały spacer wokół starówki odwiedzając stare mury i baszty. Panorama z nich jest piękna. Szczególnie, że nad miastem góruje Tampa (900 m n.p.m.) na której jest umieszczony napis Brasov (podobny do tego w Hollywood). Odwiedzamy też cytadelę, a wracając do domu udaję się nam kupić mapę gór Bucegi. Potem skok do po piwo do sklepu i przy lokalnym radiu rozmawiamy o tym co będzie robić następnego dnia. Rezygnujemy z odwiedzenia Bran na rzecz Poiany Brasov.

31 lipca. Poiana Brasov i jej mieszkańcy – psy.

Jest to nasz ostatni dzień w Braszowie, więc chcemy zobaczyć jak najwięcej. Jedziemy do Poiany, czyli małego kurortu, gdzie są wyłącznie trasy narciarskie i hotele trzy- i czterogwiazdkowe. Korzystamy przy tym z komunikacji miejskiej, która autobusem wiezie nas prawie 700 metrów wyżej, ponieważ sam Braszów jest ulokowany na wysokości 600m n.p.m., a Poiana 1300m n.p.m. W czasie jazdy odczuwamy to jak się na uszy na zmianę zatykają i odtykają, a na miejscu zachwyca nas… no właśnie mało co. Ciekawą opcją wydaje się nam kolejka liniowa na szczyt (1600m), ale cena 40RON w jedną stronę sprawia, że z niej rezygnujemy. Inną ciekawą rzeczą jest hotel przed którym w stawie

pływają gęsiego łabędzie. Po chwili obeserwacji okazuję się, że są sztuczne! 🙂

Szukamy jakiegoś szlaku i tak na ślepo wybieramy ścieżkę idącą do lasu. Niestety po 10 minutach marszu zmuszeni jesteśmy szukać innej trasy, bo napotykamy na płot. Andrzej zostaje wysłany na zwiady i po 5 minutach odnajduje alternatywną trasę, wzdłuż budowanej nartostrady i potoku. Maszerując zastanawiamy się czy wiszące tabliczki ostrzegające przed niedźwiedziami mają jakąś podstawę i czy jest realna szansa spotkania niedźwiedzia, gdy nagle jakieś 100-150 metrów za nami można usłyszeć dziwny pomruk. Ku naszemu smutkowi okazuje się jednak, że to crossowy motor pokonujący strumień.

Właśnie, strumień! Jadąc do Poiany planowaliśmy jedynie “miejski” spacer, obejrzenie hoteli, zrobienie kilku zdjęć i powrót. Dlatego też każdy z nas ubrał się lekko. Pisząc lekko mam na myśli sandały. Nikt z nas nie myślał, że wejdziemy do lasu i będziemy iść po podmokłych terenach. Dlatego też wymyślamy sobie formę zabawy – achievmentu. Nie wolno się ubrudzić. Niestety jako pierwszy odpadam z gry wpadając po kostki w błoto przeskakując nad potokiem. Na szczęście moje sandały są wodoszczelne i już po chwili mam sucho w butach, choć są trochę brudne 🙂

Po godzinie marszu wychodzimy z lasu i trafiamy w pobliże jakiegoś ośrodka wypoczynkowego. Zaraz za nim widoczna jest nieduża góra (100-150 metrów) pokryta trawą, kwiatkami i kamieniami.

Jak z postera

Postanawiamy ją zdobyć. Przechodząc przez osiedle dołącza się do nas pies (labrador) i podąża z nami pilnując nas. Dzielimy się z nim wodą i ciastkami i po 20 minutach przerwy schodzimy planując powrót do Poiany wzdłuż drogą. Nasz nowy towarzysz postanawia iść z nami i przysparza nam co najmniej trzech zawałów serca. Cały czas biega radośnie w okół nas nie zważając, że idziemy dość wąską, kręta, a do tego ruchliwą trasą. Co chwilę słyszymy klaksony i widzimy jak kierowcy mijają go dosłownie o centymetry. Kilkaset metrów przed Poianą nasz przyjaciel się od nas odłącza. Znika w niewyjaśnionych okolicznościach, a po paru minutach słyszymy z oddali głośne ujadanie kilku psów, po którym nastąpiła nagła i trochę mroczna cisza. Nie wiedząc gdzie odłączył się od nas oraz podejrzewając, że jest on kolejnym bezpańskim rumuńskim psem rezygnujemy z jego poszukiwań i idizemy na autobus. W ostatniej minucie wsiadamy do autobusu i jedziemy do centrum. W drodze powrotnej podziwiamy panoramę Braszowa, próbuję nawet zrobić kilka zdjęć przez szyby autobusu, jednak kiepskie warunki, dzika jazda kierowcy i mój brak zdolności powoduje, że zdjęcia są dalekie od akceptowalnych. Szkoda.

Św. Piotr

Wieczorem idziemy na spacer do starej części Braszowa. Tam niestety zawodzimy się, ponieważ jego centralna część jest w remoncie – czyżby przygotowywali się do Euro 2012? Odwiedzamy zamkniętą już starą cerkiew i podziwiamy tradycyjny cmentarz prawosławny, gdy nagle podchodzi do nas kobieta. Lat około 40, ubrania z secondhanud, zmęczona twarz, wygląda na osobę, która żyję poniżej kreski. A jednak płynną angielszczyzną bez akcentów pyta nas skąd jesteśmy i opowiada o tym co można zobaczyć w cerkwi. Potem nas żegna i podobnie jak się pojawiła znika gdzieś za rogiem. Mi natomiast udaję się uchwycić piękne kolorstycznie zdjęcie dużego napisu Brasov na Tampie.

Zwiedzając wąskie uliczki napadają nas psy, które za cel wybrały sobie podrzeć spodnie Andrzeja jednak bez szwanku uciekamy i idziemy dalej. Dopiero po chwili odkrywamy, że walcząc z psami Andrzej złamał sobie… paznokieć u nogi. 😛 Opatrujemy go plastrami, które od tej pory cały czas będę nosić w plecaku.
Oglądając fortyfikacje przypominamy sobie o samoobsługowej lodziarni na deptaku i nabieramy ochoty na lody. Więc szybkim krokiem idziemy na deptak, gdzie za 4RON kupujemy smaczne i kolorowe lody według własnej kompozycji (mając do wyboru 12 smaków i z dwa tuziny “posypek i innych dodatków”).

Potem ostatnie piwo w Braszowie w postaci tureckiego Efesu i idziemy spać mając w głowie podróż do Busteni, którą odbędziemy następnego dnia.

IceCream, You Scream

1 sierpnia. Przyjazd do Busteni… gdzie jest krzyż?

Wyjeżdzamy z Braszowa. Opuszczamy nasz dom, zabierając ze sobą kupione przez nasz przyprawy, czyli oregano i pieprz oraz dwie rolki papieru toaltewego. Po krótkiej podróży autobusem z przerażeniem wchodzimy na dworzec, gdzie do kas ustawiła się długa kolejka. Dodatkowo obawiamy się, że będzie problem językowy w końcu to nie Bukareszt, a w Polsce nawet w stolicy jest problem z językami obcymi na dworcach PKP. O dziwo naszym wrogiem zostaje nieogarnięcie Rumunów, którzy dopiero przy kasie decydują o tym, którym pociągiem chcą jechać. Pani przedemną kupowała bilety dla całej rodziny (w sumie pięć) na 3 różne pociągi, przez co staliśmy w kolejce dodatkowe 15 minut. Mi udało się kupić nasze bilety w minutę bez problemów. Szczególnie, że kasjerka mówiła po angielsku (nieidealnie, ale na tyle, żeby powiedzieć mi cenę oraz wskazać peron). Wsiedliśmy do naszego pociagu i opuścilismy Braszów.

Naszym celem było Busteni – mała miejscowość w górach Bucegi u podnóża góry Caraiman. Słynnej główniej z potężnego pomnika bohaterów I Wojny Światowej w postaci krzyża umieszczonego na krawędzi góry widocznego z Busteni. Po zameldowaniu się w hotelu poszliśmy szukać czegoś do jedzenia. Nie mając już luksusu kuchenki i garnków i gdy jedynym naszym kuchennym przyborem była grzałka do wody, postanowiliśmy, że zrobimy danie, które da się zrobić z wrzątku. Warunek był jeden – postarajmy się, aby nie była to zupka chińska. Dostaliśmy więc, zaprawę do ciorby (gęstej zupy) oraz pure fasolowe. Po zalaniu ich wrzątkiem i wymieszaniu w uciętej butelce podaliśmy do stołu. Może nie wyglądało to dobrze, ale było bardzo smaczne, szczególnie po dodaniu oregano 🙂

Po obiedize udaliśmy się na spacer po miasteczku. Napotkaliśmy sporo psów oraz zabytkowy zameczek, do której jednak wstęp był płatny (o zgrozo 20RON!), skończyliśmy więc na podziwianiu go z zewnątrz.

Gdzieś tam za chmurami jest Krzyż Caraiman.
Gdzie jest krzyż?

Cały czas też spoglądaliśmy na góry próbując odnaleźć krzyż Caraiman. Niestety chmury zasłoniły nam chmury. Przez chwilę nawet zaczeliśmy wątpić w to czy jesteśmy w dobrym mieście. Aż nagle ktoś zadał to pytanie…

Gdzie jest krzyż?

Starczyło, aby położyć nas na łopatki i poprawić humor aż do wieczora. Gdy wróciliśmy do hotelu marzyliśmy już tylko o ciepłym prysznic, szczególnie, że na następny dzień planowaliśmy spacer na Caraiman. Dodatkowo spotykamy Polaków z Wrocławia, którzy również przyjechali do Busteni. Podejrzewam, że ukradli nam oni też wodę, bo w mieście następuje awaria i w hotelu nie ma wody, później dostępna jest jedynie zimna. Nie mając nic innego do roboty idziemy spać.

Ciąg dalszy w kolejnym rozdziale.