XII Jogos Europeus 2010 – Salzburg, Austria.

Ile to już czasu mineło? Dzień, dwa? Tydzień!?  Pora na relację z największego spotkania ABADA Capoeira w Europie. Proszę państwa oto krótki opis tego co się działa na XII Jogos Europeus!

Drugi raz z rzędu JE odbywają się w malowniczym mieście, w którym to urodził się W.A. Mozart. I choć tym razem prognoza pogody była mniej przychylna niż w zeszłym roku, wszakże zawody odbywają się prawie dwa miesiące wcześniej, to i tak nic nie powstrzymało gorącej atmosfery rywalizacji i obcowania z najlepszymi capoeiristas na świecie.
Sam do końca nie wiem jak opisać te wszystkie emocje i te wszystkie wrażenia – jest ich za dużo i w głowie tworzy się mętlik, a do tego człowiek zaczyna rozmyślać i marzyć o powrocie (deja vu?). Dlatego chyba postawie na “suchy” opis dzień po dniu.

Dzień -1. Środa – Kierunek Wrocław.

Dlaczego minus pierwszy? Ano, dlatego, że ekipa poznańska rozdzieliła się na dwa zespoły. Sardinha załapała się na podróż z “ekipą Gdyńską”, a Safira, Alegria i ja trafiliśmy do busa “drużyny Wrocławskiej”. I jakoś do tego Wrocławia trzeba było się dostać. Już na wstępie pojawiły się problemy, bo Alegria spóźnił się na pociąg, a ja znowu stałem w kolejce i kupowałem bilety dla wszystkich co “właśnie są w drodze”. No, ale ogólnie dotarliśmy na Śląsk bez problemów i opóźnień, a nawet opóźniony Alegria złapał pociąg i był tylko 10 minut po nas. Tam nas czekał trening z Furao. Nic dziwnego, że ludzie z Wrocławia są dobrzy! Furao stara się, aby treningi były ciekawe i (co dla mnie ważne!) trudne. Dużo nacisku na technikę i floreios, ale nie mam na myśli fikania, tylko ładne pasaże przy ziemi i transformacja – tak istotna w bengueli. Mam do niego wielki szacunek za to, że nie szczędzi swoich alunos.
Na noc przygarnął nas Pittbull z którym mieliśmy rano załadować się do busa i pojechać na Salzburg. I jak to na Maćka przystało przyjął nas istnie  po królewsku. Mieliśmy dobrą kolacje (tosty z kurczakiem, mniam!) oraz wygodny materac. Spało się tak dobrze, że nawet spóźniliśmy się na spotkanie z resztą drużyny Jogosowej, ale w efekcie ok. godizny 7.30 wsiedliśmy wszysycy do busa i ruszyliśmy w kierunku Salzburga, zahaczając jedynie o stacje beznynową, ale to już był…

Dzień 0. Czwartek – Kierunek Salzburg! Vamos vadiar!

A do tego Prima Aprilis. Jednak wszyscy byli tak podnieceni wyjazdem, że zapomnieliśmy kompletnie o tym! Jednak nasz bus miał lepszą pamięć i zaraz po zatankowaniu odmówił posłuszeństwa. Nikt nie wie dlaczego. Przez 20 minut walczyliśmy z nim po czym bez ostrzeżenia silnik zaskoczył i ruszyliśmy… do mechanika, który obejrzał, posłuchał, postukał i stwierdził, że wszystko jest w porządku (sic!) i faktycznie bus już, ani razu nie sprawiał problemów. Czy wspominałem o składzie busa? W większości składał się on z Wrocławian, ale na doczepkę trafiły tam też cztery małe duszyczki z innych miast. Furao, Vaidade, Pitbull, Lenta, Croco, to ekipa Wrocławska, Migalha z Białegostoku oraz Safira, Alegria i Quati z Poznania. Jak widać mocna ekipa. Z takimi ludźmi nie można się nudzić!

Dotarliśmy do Salzburga z opóźnieniem ponad pół godziny po planowanym rozpoczęciu się powitalnej roda, ale jak to bywa zdążyliśmy jeszcze się zdrzemnąć i wyprostować po podróży zanim Mestre Camisa rozpoczął roda i przywitał gości. Po roda poszliśmy zjeść coś do cafeterii (tradycyjnie mięso, ryż/makaron/ziemniaki, warzywa i fasola 🙂 ), a potem na nocleg. Przywitaliśmy się też z innymi Polakami, którzy w tym roku spełnili obietnice. Nie było rady w Salzburgu było 27 Polaków (w sumie 28, ale o tym później). Trzy pełne busy z różnych zakątków Polski (Gdynia, Wrocław, Gliwice) przywiozły ludzi z Gdyni, Elbląga, Bydgoszczy, Białegostoku, Wrocławia, Poznania, Gliwic, a samolot z Barcelony dostarczył nam dawno nie widzianą Graviolę (która żyje i trenuje na uchodźstwie 🙂 )!

Cel był tylko jeden. Rozgromić i podbić Jogos Europeus – pokazać, że “Polonia e forte”, Polska jest silna!

Dzień 1. Piątek – pierwsze treningi i walka w eliminacjach!

No i treninig czas zacząć. Tu mam jeden zarzut do organizatorów. W założeniu i według planów cordao laranja-amarela (mój) miał trenować z cordao laranja i laranja-azul, jednak frekwencja na małej sali była tak duża, że Mestre Camisa rozdzielił nas i “zdegradował” do grupy crua, crua-amarela, amarela. Więc zamiast pierwszego treningu z Mestre mieliśmy trenować z Mestrando Apache. Szkoda, bo chciałem naprawdę pouczyć się ambitnych rzeczy, a nie tylko “klepać bazy”. Co prawdą mogłem dzięki temu bez skrępowania i presji ćwiczyć w pierwszym rzędzie – co daje doskonały kontakt z prowadzącymi i dużo pomaga, ale jednak mały niedosyt (może niesmak) pozostał. Szczególnie, że tak jak w zeszłym roku “europejski debiutant” Mestrando Canguru mnie zachwycił, tak w tym roku treningi Apache były takie, hmmm… normalne, więc z nich zrezygnowałem. Trening z Camisą, jak zawsze, pierwsza klasa, a Mestrando Peixe Cru pokazał, że jest taki jak go opisują i przywalił nam dużo ciężkiej fizycznej pracy – bardzo podobny “charakter” jak Mestrando Canguru – cichy i skromny. Mało mówił, ale dużo robił, a trening baz nie był jedynie powtarzaniem “ginga, esquiva” na okrągło. A wieczorem? Eliminacje!

Już na starcie Polska zaprezentowała świetny poziom. Przez pre-eliminacje przeszli prawie wszyscy, a w eliminacjach pokazaliśmy klasę. Znów na trybunach zabrzmiały polskie przyśpiewki stadionowe i znów inne kraje chyba nas za to “znienawidziły” – szczególnie Hiszpanie 🙂 A jak naszym poszło? Świetnie! Ale to zobaczymy dopiero nazajutrzy, gdy rozpoczną się ćwierć finały :).

Dzień 2. Sobota – treningi i euforia na trybunach!

Drugi dzień przywitał nas piękną pogodą. A więc sił do treningu było dużo. I trzeba było je spożytkować. Mestranda Edna znów zrobiła bazy i tym razem nie poprawiała mnie tyle co w zeszłym roku (w szczególności jeśli chodzi o ginga i cadeira), więc musiałem zrobić jakiś postęp. Co ciekawe pamiętała mnie, a to wbrew pozorom dużo dla mnie znaczy. Choć podejrzewam, że nie było to z powodu mojej olśniewającej capoeiry 🙂 Później był trening z Apache, który opuściłem i poszedłem pograć na berimbau u professora Brucutu. Świetny dydaktyk muzyki, a jego wskazówki dot. gry i śpiewu są warte każdego euro wydanego na warsztaty. Szczególnie jak potem się słyszy to jak śpiewa i wykorzystuje cały wachlarz tych technik, których uczy.

Po prostu ogień! A przed nami jeszcze pół finały.

No i zaczęło się. Przeczytano kto dostał się do szesnastki kategorii B. Wariactwo nasze nie znało granic. Dziewięć osób z Polski jest w ćwierć finałach Jogos Europeus! Polacy dzielnie walczą i choć czasami jest ciężko, to męczące treningi Zinho pomagają ukończy rywalizacje. Szczególnie, gdy w temacie pojawiają się dogrywki. Widać naszą przewagę kondycyjną. Polacy grają na luzie i choć może nie zaliczają wielu “efektownych wejść”, to bardzo ładnie i stylowo zdobywają uznanie sędziów. Byliśmy na tyle dobrzy, że gdy wyczytano półfinałową ósemkę w kategorii B mało się nie popłakaliśmy ze szczęście. Wśród ośmiu najlepszych graczy w Europie jest pięciu Polaków! Jeszcze nigdy, w historii JE nie zdarzyło się tak, że jeden kraj tak bardzo zdominował pozostałe!

A co w kategorii A? Mieliśmy dwóch zawodników: Pato (cordao Azul) i Cortes (Azul-Verde). Obaj świetnie zagrali i weszli do eliminacji. Cortes natomiast pokazał się od najlepszej strony i wywalczył sobie miejsce w pół finale. Świetna Iuna z Valdo jednak nie starczyła, aby awansował do finałów. A szkoda, bo Calado nie był tak dobry jak nasz reprezentant i naszym zdaniem finał powinien być inaczej “ustawiony” 🙂

Po tych emocjach wiele osób nie wytrzymało i się po prostu ze szczęścia popłakało. Chcieliśmy nawet iść na małe piwo, ale niestety Austria to kraj, gdzie nawet stacje benzynowe są zamykane po 22, więc nici z polskich toastów. Zamiast tego do późna w nocy mieliśmy “zwałę i bekę”, a od rana dobry humor.

Dzień 3. Niedziela – finały!

Co prawda fatalnie się czułem (przeziębiłem się dzień wcześniej, a zdarte gardło od skandowania “Polonia! Polonia!” nie pomagało), ale i tak trenowałem tyle ile mogłem. Najpierw Camisa spóźnił się na trening (miał dyskusję z profesorami), ale w zastępstwie przysłał nam profesora Pelezinho, który poprowadził rozgrzewkę. Ale kiedy już byliśmy gotowi na salę wszedł Mestre, a wraz z nim z 15 profesorów. Moja pierwsza myśl? “Nie skońćzył z nimi treningu i teraz nas wywalą z pierwszych rzędów”. Jakie było moje zdziwienie, gdy profesorowie staneli przed nami i prawie indywidualnie poprawiali nasze błędy. Jeszcze nigdy nie miałem okazji trenować naraz z takimi gwiazdami jak: Sabia, Eberson, Zinho, Pelezinho, Meio Quilo, Teco, Albatroz, Goma, Pretao naraz! Po prostu ogień!

Mestranda Edna pokazała nam jak poprawnie kopać i wytłumaczyła wiele “małych kruczków” w kopnięciach. Na przykład jak ułożyć stopę w martelo zależnie od miejsca w które chcemy trafić. Dodatkowo w końcu ktoś rozwiał moje wątpliwości dot. pisao i punktu kontaktu (czy uderzać krawędzią czy cała stopą!). Widać było też, że Mestranda trenowała Karate. Mało znam osób (niższych ode mnie), które potrafią podnieść nogę na wysokość mojej twarzy, utrzymać ją i równocześnie normalnie mówić. Mam jeszcze większy szacunek do niej właśnie za taką dbałość do detali.

Po tym treningu miał być trening z Mestrando Apache, ale po pierwsze nie czułem się dobrze (fizycznie), a do tego Apache (jak już pisałem) jakoś mnie “nie kręcił”, więc wziałem aparat i poszedłem na trenign zaawansowanych, który prowadził Mestre Camisa. Sala, gdzie trenowali laranja/laranja-azul była podzielona na dwie częśći. W jednej był przedsionek, gdzie stały różne sprzęty (materace, skrzynie i inne sportowa przyrządy) i tam siedzeli widzowie, który przez drabinki i szpary w ścianie obserwowali trening Mestre. Ja na cwaniaka i “w cywilu” wszedłem na salę. Podszedłem do Camisy i zapytałem wprost, czy można robić zdjęcia na treningu. W ten sposób wysłuchałem, obejrzałem i udokumentowałem trening naszego założyciela będąc “w samym środku akcji” – było warto! Wiele ciekawych technik na obronę przed vingativa, tesoura i banda okazało się być dla mnie obcych.

A teraz finały.
Mam trochę mieszane uczucia. Z jednej strony jestem zachwycony, bo Polacy pokazali dobry styl i godnie reprezentowali swój kraj. Jednak organizacyjnie było gorzej niż w zeszłym roku. Wieczne problemy z dźwiękiem (znikające baterie, brak kanałów i w ogóle), brak dobrego harmonogramu (zawodnicy nie mieli czasu na rozgrzewkę, bo grali od razu po ich wyczytaniu!), czy też robienie wielu rzeczy na ostatniach chwilę (improwizacja na maculele). TO wszytko jednak znika w tle tego, że wygraliśmy całe Jogos Europeus!!! Napiszę krótko, oto wyniki Polaków:

Cortes: 2-gi Verde-Azul;
Pato: 3-ci Azul;
Escorpiao: 3-ci Laranja-Azul;
Safira: 3-cia Laranja i 1-sza kobieta w kategorii B(!!!),
Sardinha: 2-ga kobieta w kategorii B(!!!),
Canduo: 4-ty w kategorii B, 2-gi laranja!
Furao: 3-ci w kategorii B, 1-szy Laranja, najlepsza bengulea (z Polvo z Francji).

To wszystko złożyło się na wręczenie naszemu profesorowi Zinho pucharu za najlepszą reprezentację na Jogos Europeus! Musieliśmy zrobić dobre wrażenie, bo nadal napływają do nas komentarze o treści zbliżonej do “Poland rocks!”, “Polonia won the jogos!”, “O melhor!”. Brak mi słów!

Noc 3. Noite dos Cantadores

Na zakończenie całej imprezy miała odbyć się mała potańców w klubie policyjnym. Jednak jako, że na JE zjawiło się kilku dobrych śpiewaków (Brucutu, Macaco Preto, Sabia, Goma, Fala Mansa, Zinho, Pelezinho i Pato) została zorganizowane Noite dos Cantadores – noc śpiewaków. O co w tym chodzi?  Zasady są proste. Na środek wychodzi osoba i chwilę opowiada o swoich piosenkach, a następnie je śpiewa. Ma to przybliżyć słuchaczom historie utworów oraz zapoznać ich z ich autorami. Tu też Polska wystawiła mocną reprezentacje: Pato i Alegrie. Ten pierwszy zaśpiewał swoje piosenki, a ten drugi piosenki tego pierwszego 🙂 Obaj zostali bardzo dobrze przyjęci, a Mestre Camisa, który przyszedł z nami posłuchać był bardzo wzruszony słuchając tekstów Pato. Później przyszła pora na takich “wymiataczy” jak Tarubi i Meio Quilo, którzy w zabawny sposób opowiedzieli historie swoich piosenkę. Wszystkich wzruszył Macaco Preto dziękując Mestre za to, że ten “wyciągnął go” z życiowego bagna. Aż łza się w oku kręciła wszystkim na sali. Były to bardzo emocjonalne chwilę. Potem zaskoczył mnie bardzo Sabia, który okazał się być bardzo skromnym i nieśmiałym człowiekiem. To jednak powoduje, że jego piosenki są bardzo poetyckie, a melodia w nich piękna. Nawet nasz Zinho przedstawił swoje piosenki, których (jak mam wrażenie) trochę się wstydził – niesłusznie. Były świetne, a jego charakterystyczne głos bardzo do nich pasuję. Brucutu choć mało piszę, to dużo śpiewa (nawet w toalecie – serio! 🙂 ). Zaśpiewał “Me leva na Bahia” tak jak to zrobił kilka lat temu na CD. Aż serce drżało. Fala Mansa ze swoimi nowymi przebojami rozpalił ogień, tak bardzo, że nawet niespostrzegliśmy się, że jest już czwarta nad ranem. Dlatego noc zakończyła się małym “medleyem” piosenek Esquilo (inny znany śpiewak ABADA), który jednak nie mógł dotrzeć na Jogos Europeus z powodów osobistych. W ten sposób złożyliśmy mu, hmmm hołd (?) i udaliśmy się na salę spać, bo z rana czekało nas Aulao, a potem długa podróż do domu.
Jeszcze w samochodzi nuciliśmy piosenkę Gomy “E la vou eu”.

Dzień 4.  Poniedziałek – aulao i powrót

Na ostatni dzień Salzburg zgotował nam deszcz. Dlatego niestety aulao (które w zeszłym roku mnie ominęło) nie odbyło się na rynku, a w hali. Szkoda, bo Salzburg to bardzo malownicze miejsce, po którym oprowadził nas Instrutor Valdo – organizator eventu. Aulao było dobrym “prostym” treningiem, który zakończył się wykładem Mestre o tym dlaczego ABADA Capoeira jest specjalna. Co nas wyróżnia wśród wielu grup capoeira. Bardzo trafił tym do moich myśli i mam jeszcze dużo do przemyślenia i ułożenia w głowie. Na koniec oczywiście była tradycyjna samba de roda 🙂

Wpakowaliśmy się w samochód i pojechaliśmy na Wrocław. Podróż minęła bez większych problemów. Może po za tym, że Marzenka (nasz pokładowy GPS) wprowadził nas w błąd i musieliśmy pokręcić się trochę dookoła Monachium, przez dwie godziny staliśmy w korku, a do tego na koniec na granicy mieliśmy kontrolę niemieckiej Polizei, która trzymała nas przez 30 minut nie wiadomo, dlaczego. Do Wrocławia dotarliśmy około godziny drugiej w nocy (już we Wtorek). Poznaniacy i Migalha za-biwakowali się u Pittbulla, aby rano wsiąść w pociąg i pojechać do domów. Aha. Przepraszamy sąsiąda Maćka za to, że wyjedliśmy mu całe świąteczne ciasto jakie pozostawił dla swojej córki 🙂

Tak mniej więcej prezentowała się nasza wyprawa, nasze święta z familią ABADA 🙂 Musicie sami przyznać, że wrażeń co nie miara. A i tak wszystkiego nie jestem w stanie opisać, bo ciągle łapię się na tym, że “ominąłem to i jeszcze to, a o tym to już w ogóle nie wspomniałem”. Może kiedyś indziej, albo przy jakimś piwie 😉


Posted

in

by

Comments

Leave a Reply